Archive for Wrzesień, 2011


GALERIA ZDJĘĆ

WIĘCEJ ZDJĘĆ NA

www.kombonianie.pl 

Do zobaczenia w domu!

Znowu wyjeżdżanie. Kolejne miejsce znika za plecami, tym razem Kibiko. Dzisiaj zatrzymaliśmy się jeszcze w Brother Centre w Nairobi, a teraz jedziemy już na lotnisko. Jest wieczór, stoimy w korku, a raczej suniemy powoli. Za sobą mamy dzień spędzony na zakupach i przygotowaniach. Wczoraj mieliśmy Mszę dziękczynną za ten piękny czas. Dziś na porannej Mszy św. podjęliśmy nawzajem nad sobą opiekę duchową z alkoholikami, którzy są już po pierwszym tygodniu swojej rehabilitacji. Każdy poznał swojego opiekuna i podopiecznego w jednej osobie. Będziemy o sobie pamiętać w modlitwie przynajmniej do końca ich rehabilitacji. Jesteśmy ciągle pełni wrażeń. Każdy pielęgnuje ważne dla siebie wspomnienia. Osoby, sytuacje, obrazy. Chcemy podziękować Rafałowi za jego pracę, za dyspozycyjność – dodawałeś codziennie nasze relacje i udostępniałeś wszystkim na stronie. Dzięki Ci. Dziękujemy wszystkim Wam, którzy wspieraliście i wspieracie nas modlitwą, śledzicie nasze przeżycia tutaj. Dziękujemy też tym wszystkim, dzięki którym mogliśmy tu być, zwłaszcza naszym rodzinom i organizatorom – Maćkowi i Krzyśkowi. Choć na sam koniec, ale przede wszystkim dziękujemy Bogu, za ten czas, który był i jest nam dany. Do zobaczenia w domu!

Zdażyło się wczoraj

Ostatni dzień w Amakuriat. Wczoraj podzieliśmy się na małe grupy, żeby być w rożnych miejscach na Mszy św. I tak Mateusz z Krzyśkiem poszli w góry do małej kaplicy w Kalapata, Maciek z siostra Patrycją do Alale, a Danusia, Ewa, Łukasz, Piotrek i Szymon zostali w Amakuriat. Tam rozdzielili się na dwie Msze. I tym razem urzekła nas afrykańska liturgia: piękny śpiew, wspaniałe tańce i długie kazanie. Popołudnie spędziliśmy na pakowaniu i miłych chwilach relaksu. Przyjemne zaskoczenie czekało nas przed samym wyjazdem. Kilka dziewczyn z internatu, gdzie byliśmy wczoraj, przyszło żeby nas pożegnać. Miały dla nas kilka piosenek i małe, własnoręcznie robione prezenty. Kiedy odjeżdżaliśmy popłynęły łzy. Tak Amakuriat żegnało Krzyśka, po latach jego pracy w Afryce. Teraz czekała nas kilkugodzinna podroż na pace samochodu, po wielkich wertepach i małych rzeczkach, które spływały z gór po nocnych deszczach. Po drodze zatrzymaliśmy się tylko w Kacheliba, żeby pożegnać ojców i po 21 byliśmy w Kapengurii. Upragniona kolacja i można było iść odpocząć, bo dzisiaj mamy do przejechania kilkaset kilometrów, do Kibiko.

 

Dzień tańców

To zdecydowanie dzień tańców. Dotarliśmy, co zajęło trochę czasu, na miejsce, gdzie odbywać się miały tradycyjne tańce plemienia Pokot. Popołudniu wróciliśmy do naszych dziewczyn ze szkoły obok. Przygotowały dla Krzyśka i dla nas całe przedstawienie. Było mnóstwo tańca, muzyki i śmiechu! Wróciliśmy radośni dopiero po kolacji.

 

Pracowity piątek

Piotr, Ewa i Łukasz uczestniczyli dziś w warsztatach krawieckich dla kobiet. Przy okazji były tam też konferencje na różne tematy, na przykład o wodzie czy o higienie. Maciek, Danusia i Mati z Krzyśkiem odwiedzili wioskę plemienia Pokot. Nauczyliśmy się przy okazji odróżniać różne kroki wielbłądów: po prostu przez pewien czas, uciekając przed samochodem, nie wpadł na to, żeby uskoczyć w bok, i gnał przed siebie, a my mieliśmy niezłą uciechę. Popołudniu i obiedzie poszliśmy wszyscy do szkoły dziewcząt, zaraz obok parafii. Spędziliśmy z nimi czas wolny, graliśmy w różne gry, na przykład w szukanie kozy po omacku, czy w siatkówkę. Biegaliśmy także… Ach, te dziewczyny biegają niesamowicie, w końcu to Kenijki. Zdyszeliśmy się strasznie, ale niedługo potem byliśmy na Mszy św., a po niej zjedliśmy kolację na świeżym powietrzu – kozę z ogniska.

 

Najpierw kogut, potem rano

Rano, oczywiście, kogut. To znaczy, najpierw kogut, potem rano. Dzisiejsze plany wymagają działania w grupach, więc podzieliliśmy się: Danusia, Maciek i Mati – ruszyliśmy z siostrą Gabrielą i pielęgniarzami, żeby organizować polowy punkt medyczny, w którym dzieci dostawały szczepionki, były ważone, a kobiety w ciąży badane. Przez cały dzień przez ręce siostry przeszła ponad setka dzieci. Praca s. Gabrieli, jej przykład, zadziwił nas bardzo – pięknie zobaczyć misjonarza tak oddanego tym, do których jest posłany. Użyczyliśmy do pomocy naszej męskiej siły, a Danusia szczepiła dzieci na polio. Przeszliśmy się też nad rzekę Swan, gdzie pasła się stadnie fauna afrykańska w wielu rodzajach: wielbłądy, kozy i krowy, i mnogość ptaków. Mogliśmy do woli głaskać wielbłądy. Krajobraz był cudowny. Przejechanie z powrotem tych 72 kilometrów zajęło nam 4 godziny. Cztery godziny na pick-upie, trzymając się stalowej ramy i przypiekając się równiutko.

Szymon, Piotr, Ewa i Krzysiek, po porannym rozstaniu: poszliśmy do przedszkola zanieść kredki, plastelinę i farby. Tam powitały nas rozśpiewane i roztańczone dzieciaki, które przygotowały występ. Zaprezentowały kilka piosenek i tradycyjny taniec Pokot. Następnie pojechaliśmy w tereny zamieszkałe przez lud Turkana. Tam, w wiosce oddalonej od Amakuriat o 45min drogi, spotkaliśmy się z zupełnie inną kulturą. Inne zwyczaje, język, sposób budowania wioski i wygląd sprawił, że czuliśmy się jak w innym świecie. Tu też odczuliśmy, co znaczy afrykański krajobraz i temperatura. Spotkaliśmy się wieczorem i wymienialiśmy się wrażeniami. Męczący dzień, ale piękny – to właściwie reguła tutaj.

Olśnieni pięknem

Dzisiaj rano przeszliśmy po centrum zdrowia działającym tutaj przy parafii. Pracuje w nim siostra Gabriela, Włoszka, która przyjechała do Kenii po raz pierwszy 40 lat temu. Opowiadała nam o trudnościach, jakie napotyka wraz z innymi pielęgniarkami. Największym problemem są tutejsze tradycyjne metody leczenia. Często nie tylko nie pomagają, ale jeszcze zabierają czas, a nawet pogarszają sytuację. Niestety, trwają głęboko w świadomości tutejszych ludzi, zwłaszcza starszych. Doprowadza to do cierpienia, a nawet śmierci chorych, którzy mogliby wyzdrowieć, gdyby od razu poprosili o pomoc pielęgniarkę. Następna część dnia dostarczyła nam wielu niezwykłych wrażeń: jechaliśmy zawieźć jedzenie do jednej szkoły, zobaczyć inną i odwiedzić siostry franciszkanki. Olśnieni pięknem, jechaliśmy otwartym pick-up’em po gruntowych drogach, wśród afrykańskiej roślinności, pięknych gór, stad krów, kóz i wielbłądów. Opaliliśmy się pysznie 🙂 Wróciliśmy do domu na obiad i krótki odpoczynek. O piątej pojechaliśmy (znowu tym samym środkiem transportu – już go polubiliśmy, pomimo bujania) na Mszę św. do szkoły męskiej. Przewodniczył ojciec Antonio z Filipin. Chłopcy śpiewali przepięknie! Wieczór minął spokojnie. Psychicznie nastawiliśmy się na pianie koguta tuż pod naszymi oknami. Niestety kogut wstaje wcześniej niż my. Przynajmniej nie potrzeba budzika 🙂

W drodze do Amakuriat

Od wczoraj jesteśmy w drodze. Około 7 rano wyruszyliśmy z Kibiko. W Ngong Hills o 7.30 miał czekać na nas matatu, jednak znowu doświadczyliśmy afrykańskiej ‚punktualności’, dlatego grubo po 8 wyjechaliśmy z miasta. I jechaliśmy… Jechaliśmy, zatrzymywani jedynie co jakiś czas przez policję lub ludzi chcących wcisnąć nam pieczoną kukurydzę czy pamiątki. Ciekawym, choć krótkim punktem naszej podróży, było przekroczenie równika. Po kilku pamiątkowych zdjęciach przy dużej tablicy informacyjnej i skakaniu między półkulami mogliśmy jechać dalej. Popołudniu jeszcze tylko postój na obiad, a wieczorem na duże zakupy. Dopiero przed godz. 19 przybyliśmy na miejsce czyli do Kapengurii. Tam spotkaliśmy trzech ojców Kombo, każdy z innego końca świata: z Włoch, Filipin i Meksyku. Pomimo tak różnych kultur, żyją oni jak prawdziwa chrześcijańska wspólnota, pracując wspólnie na rzecz misji. A mają co robić, bo na terenie ich ogromnej parafii, znajduje się 17 kaplic dojazdowych. Po kolacji i modlitwie, zmęczeni całym dniem jazdy poszliśmy spać. Dzisiaj rano w miarę szybko ogarnęliśmy się, później dobre śniadanie (w końcu ciepłe i chrupiące tosty! Zwykle jemy niepieczone). Krótkie zwiedzanie parafii i mogliśmy ładować się do terenowego Land Rovera, bo teraz czekała nas podróż po drogach, przy których nawet nasze polskie wydają się być szczytem marzeń. Krzysiu doskonale czuł się za kierownicą, lata praktyki robią swoje. Kiedy zjechaliśmy na równinę, w końcu poczuliśmy klimat Czarnego Lądu jaki ma w wyobraźni niemal każdy muzungu. Palące słońce, pomarańczowa ziemia, ogromne przestrzenie, kobiety niosące plastikowe beczki na głowie i roślinność suchych terenów: wielkie kaktusy, kolczaste akacje i dziesiątki innych, których nazwy nawet nie znamy. Po ponad godzinie zatrzymaliśmy się w Kachaliba, kolejnej komboniańskiej parafii. Tam ojciec Hubert, nasz sąsiad z Niemiec, oprowadził nas po terenie, gdzie na ogromnych skałach widoki zapierały dech w piersiach. W dalszej drodze mieliśmy jeszcze tylko dwa postoje: pierwszy w jednej ze szkół i kaplicy, a drugi przy suchym korycie rzeki, gdzie zjedliśmy lunch, (niepieczone) tosty z masłem orzechowym, dżemem i bananami. I w końcu, po przejechaniu ponad 500 km byliśmy na miejscu! Amakuriat, miejsce gdzie przez długi czas pracował Krzysiek wśród plemienia Pokot, przy granicy z Ugandą. Tutaj po wypakowaniu się z auta, małym odświeżeniu i chwili odpoczynku poszliśmy na Mszę św. Wieczorem mieliśmy kolację razem z ojcami pracującymi w tej parafii. Dzisiejszy dzień był znaczący dla Piotrka, bo właśnie dzisiaj obchodził swoje 20 urodziny. Nie obeszło się bez śpiewu Sto Lat i prezentu. Można pozazdrościć miejsca jak i towarzystwa do świętowania urodzin. Teraz, po kolejnym dniu podroży, zmęczeni, ale szczęśliwi kładziemy się spać, czekając na to co przyniesie nowy tydzień w Afryce.

Niedziela

Już z samego rana rozdzieliliśmy się na grupy. Danusia, Maciek, Piotrek i Szymon poszliśmy na pierwszą Mszę w St. John, ponieważ wkrótce po tym pojechaliśmy do centrum Nairobi w towarzystwie Kevina. Tam zakosztowaliśmy odrobinę wielkomiejskiego życia. Warto dodać, że po raz pierwszy mieliśmy okazję przejechać się publicznym autobusem – matatu. Na miejscu okazało się, że centrum stolicy Kenii niewiele różni się od tych europejskich; ogromne budynki, parki, fontanny i masa ludzi na ulicach. Danusia z Piotrkiem pozwolili sobie na  odrobinę szaleństwa i przejechali się na wielbłądzie! A co, w końcu jesteśmy w  Afryce! Po południu dołączyli do nas nasi znajomi: Fred i Lidia, którzy zaprowadzili nas na Masai-Market, okropne miejsce gdzie każdy jest Twoim „przyjacielem” i próbuje wcisnąć ci każdą możliwą rzecz po „okazyjnej” cenie. Np. „maj frend, yt ys for 6500, bat for ju onli 6000” co i tak, po 30 minutach targowania się kończyło się na trzy (albo 10!) razy niższej cenie. Po tym ciężkim i męczącym doświadczeniu skoczyliśmy do przyjemnej restauracji, żeby nieco się pokrzepić. Wspaniale mieć znajomych, którzy orientują się gdzie można dobrze zjeść. Dzisiejszy obiad był niezwykłą ucztą: ryby z jeziora Victoria w sosie kokosowym! Mniam!

A my, Reszta Izraela, modliliśmy się na drugiej Mszy, już wyjaśniam czemu. Nie dlatego, że chcieliśmy dłużej pospać, bo wstaliśmy równocześnie, ale dlatego, że podczas tej drugiej właśnie Mszy Świętej cała wspólnota pożegnała – nie, lepiej: wysłała – ósemkę alkoholików na terapię w Kibiko. Spędzą oni 3 miesiące w tym samym ośrodku, co chłopcy z ulicy, tam, gdzie my byliśmy przez pierwszy tydzień. To naprawdę mało czasu, jak na wyjście z nałogu i zmianę życia, dlatego potrzebują oni modlitwy i wsparcia. Dzisiejsze wysłanie ich przez całą parafię było wyrazem tego wsparcia; wszyscy modlili się za nich. Przez cały ten czas będą im pomagać social workers, z których jeden, Fadili, sam kiedyś przeszedł tę terapię. Po Mszy, kiedy przygotowywaliśmy się do wyjazdu z Korogocho, poczuliśmy dym. W domu niedaleko Kombonianów wybuchł pożar, ale na szczęście po jakichś 20 minutach udało się go ugasić. Potem, razem z naszą ósemką, pojechaliśmy do Kibiko. Na miejscu Ewa i Łukasz poszli odprowadzić Coleter do jej domu, przy okazji ją odwiedzić i dać się jej ugościć. Ja zostałem, żeby się trochę oprać i przygotować aparat na kolejny etap, czyli Amakuriat. Przywitałem tu jadącą z Nairobi drugą, tzn. pierwszą grupę.

I znów jesteśmy w Korogocho. Razem z Coleter (social worker) odwiedziliśmy rodziny niektórych chłopaków, którzy już skończyli program resocjalizacyjny w Napenda Kuishi oraz rodziny Patryka i Evans’a, którzy są w trakcie resocjalizacji. Poznaliśmy trochę środowisko, w którym się wychowali i przyczyny, które były powodem, że wylądowali na ulicy. Np. jeden z chłopców wraz z rodzeństwem był zmuszony szukać czegoś ‘cennego’ na wysypisku śmieci (plastik, szkło, jedzenie…), ponieważ ich matka poważnie zachorowała, a tylko ona utrzymywała rodzinę. Po jakimś czasie chłopak wciągnięty przez inne dzieciaki, został na ulicy. Oczywiście to jedna z wielu ‘dziwnych’ i często tragicznych sytuacji z jakimi można się tu spotkać. Teraz jesteśmy już w domu w Korogocho. Zastaliśmy tutaj nie tylko drugą grupę, ale także prąd i internet!!!! Niezwykłe!!! Po dość leniwym popołudniu idziemy wszyscy razem na co sobotnią adorację w St. Johns.

Tak, od rana byliśmy z nimi. To znaczy, z różnymi dziećmi, ale wszystkie były z Koch. Na dziewiątą poszliśmy do szkoły, w której mogą się one uczyć jak opiekować się chorymi starszymi, żeby pomagać w domu, na przykład przy rodzicach lub rodzeństwie. Dzięki temu wiedzą jak rozpoznać choroby, jak układa się chorych, wiedzą jak działa układ odpornościowy. Właśnie: dzisiaj jest sobota, a oni byli w tej szkole. To dlatego, że mają swoje szkoły, w których uczą się na co dzień. Do tej tutaj przychodzą ci, którzy potrzebują, czyli mają w rodzinie kogoś chorego, kim nie ma się kto zająć. Po zajęciach dzieci mają czas na wspólne gry i zabawy, z czego skorzystaliśmy, i na kubek gorącego “uji”, co również bezwstydnie wykorzystaliśmy. Dziewczynki miały wielką uciechę z zabawy włosami Ewy, Łukasz pogrywał w coś w stylu naszych “dwóch ogni”. Za to po obiedzie w naszym ulubionym “KFC” wzięliśmy udział w zbiórce ministrantów i “flower girls”, czyli dziewcząt tańczących na Mszach. Niestety, nie potrafiliśmy wziąć w nim udziału w pełni, bo cały czas rozmawiali w swahili, ale robili to z taką ekspresją, że aż miło było patrzeć. Dołączyła też dziś do nas nasza druga grupa, czyli tzw. pierwsza. Z upodobaniem dzieliliśmy się przeżyciami i zarzucaliśmy się zdjęciami. Potem razem modliliśmy się na wieczornej adoracji. Wróciliśmy do domu, a z chwilą, kiedy Piotrek wziął do ręki gitarę, nic już nie było takie samo. Właściwie, to zaczyna się wspólny etap naszego doświadczenia, bo jutro rozdzielimy się już tylko na chwilę. A potem będziemy już trzymać się razem… no i relacja będzie bardziej jednolita. 🙂