Archive for Sierpień, 2016


Dzień skupienia 29.08

Dzisiaj całą wspólnotą pozostaliśmy w Amakuriat. Był to dla nas szczególny dzień, aby podsumować połowę naszego doświadczenia w Afryce i pozostać sam na sam ze Słowem Bożym. Wprowadzenie do naszego dnia skupienia zrobił o. Maciek, proponując nam tekst o talentach (Mt 25, 14-30). Zostaliśmy zaproszeni do skoncentrowania się na naszych talentach pytając nas samych w jakim stopniu odkrywam i rozwijam moje talenty.

Był to dla nas ważny dzień, który zakończyliśmy podzieleniem i Eucharystią w której uczestniczyły także siostry kombonianki.

Kalapata 27-28.08

Tymczasem nasza grupa, czyli Kasia, Krysia, Krzysiek i Tomek, wybraliśmy się na dwudniową wyprawę w góry. Naszym celem była kaplica w Kalapacie, gdzie w niedzielę miało rozpocząć się świętowanie 45 lecia istnienia wspólnoty chrześcijańskiej. Już na początku wiedzieliśmy, że nie damy rady dojechać autem pod samą kaplicę, ponieważ jest ona położona wśród gór. Dlatego samochód zostawiliśmy w połowie drogi, a resztę trasy pokonaliśmy pieszo. Chrześcijajnie z tej wspólnoty mieszkają w tradycyjnych chatkach porozrzucanych po stromych zboczach gór.

Ponieważ Krzysiek pracował w Amakuriat pięć lat temu, mieliśmy okazję odwiedzić jego starych znajomych oraz poznać ich codzienność. W każdym domku, do którego wchodzliśmy ludzie częstowali nas herbatą z mlekiem i dużą ilością cukru (zwaną przez miejscowych chai). Była to również okazja do rozmowy o postrzeganiu miłości i małżeństwa wśród plemienia Pokot. Małżonkiewie nie okazują sobie czułości – to dziecko jest wyrazem bliskości i miłości; często przed ślubem nie ma romantycznych uczuć, a nawet po ślubie w chatkach mąż i żona mają odzielne łózka.

Po posiłku nabraliśmy sił do dalszej wędrówki po okolicy, którą pokazał nam miejscowy katechista Steven razem z Samsonem, 17 letnim uczniem szkoły. Ścieżka, którą szliśmy przypominała trasę z obozu survival: przedzieranie się przez pola kukurydzy, wbijające się w ubrania małe kolce, skoki przez „płotki” (poziomo ułożene konary drzew) oraz wspinanie się na szczyt bardzo stromą drogą pokrytą piaskiem, a wszystko to w palacym słońcu. Mimo przeszkód mieliśmy ochotę na wspólne śpiewanie i uczenie się piosenek w języku Pokot, a Samson spróbował swoich sił w języku polskim. Dowiedzieliśmy się, że jesteśmy pierwszymi białymi kobietami, które spotkał.

W drodze powrotnej bawiliśmy się z dziećmi, uczyliśmy ich znaku krzyża, a także nosiliśmy je w tradycyjny sposób na plecach. Późnym popołudniem poznaliśmy dwie Celiny, kobiety u których mieliśmy nocować. Wieczorem zostaliśmy poczęstowani „jedzeniem dla Europejczyków” (makaron z ziemniakami i sosem pomidorowym). W jednej z chatek (o średnicy 3 m) zebrało się około 30 osób, które śpiewały chcąc nas ugościć i przywitać. Po kilku godzinach wspólnej zabawy poszliśmy spać.

Niedzielę rozpoczęliśmy pieszą, długą wędrówką do kaplicy. Dotarliśmy na miejsce koło 10, gdzie przez kolejne dwie godziny czekaliśmy aż wszyscy ludzie zejdą się na Eucharystię. Przez cały ten czas zebrani radośnie śpiewali i klaskali. Wszystkich przychodzących, a szczególnie chrześcijan z sąsiednich kaplic z Sasak i Woyakol, gospodarze witali śpiewem. Po Mszy rozpoczęto świętowanie: kobiety i mężczyźni tradycyjnie podskakiwali w rytm muzyki, a młodzież tańczyła. Do zabawy każdy mógł się dołączyć, więc spróbowaliśmy i my.

W drodze powrotnej mogliśmy zobaczyć zabawę, w której dziewczyny uciekają przed chłopcami ubranymi w tradycyjne stroje wojowników z kijami. Żegnając się z Kalapatą ruszyliśmy do pozostawionego samochodu. Razem z nami chciało zabrać się około 30 osób. Niektórzy musieli jechać w pozycji skośnej stojącej. Wróciliśmy zmęczeni, ale bardzo szczęśliwi, że mogliśmy poznać wspólnotę w Kalapacie i spotkać tak wielu radosnych chrześcijan.

Po raz kolejny podzieliliśmy się na dwie grupy i rozjechaliśmy w różne strony świata. Monika, Agnieszka i Ewelina razem z ojcem Maćkiem pojechaliśmy do Ugandy.
Dzięki dłuższemu pobytowi w granicach tego pięknego kraju, mogliśmy dostrzec ogromne różnice między Ugandą a Kenią. Po pierwsze niebo w Kenii jest niebieskie, a w Ugandzie błękitne, w Kenii drzewa są koloru trawy, a w Ugandzie trawa jest koloru drzew. W Kenii krowy chodzą stadami, natomiast w Ugandzie zwartymi grupami, w Kenii drogi są pełne dziur, a w Ugandzie dziury pełne dróg, Kenijczycy mają skórę koloru czarnego, a Ugandyjczycy koloru gorzkiej czekolady. Jak widać różnice są kolosalne.

Naszym pierwszym przystankiem było Nagwoliet. Po paru godzinach oczekiwania na wiernych, odbyła się uroczysta Msza Św. Ludzie nie mają tutaj zegarków, więc nawet jeśli umawiają się na określony czas, np. w południe to może to oznaczać  każdą godzinę między 12-15.

Po Mszy Św. udaliśmy się nad rzekę, gdzie odbywała się potańcówka, w której brali udział głównie młodzi ludzie z okolicznych wiosek. Zaproszono nas do tradycyjnego tańca i początkowo byłyśmy chętne w nim uczestniczyć, dopóki nie zobaczyłyśmy jak wygląda. Kobieta podskakuje w miejscu wypychając klatkę piersiową, a mężczyzna zachęca ją ruchem rąk, najpierw w powietrzu a potem dotykając jej piersi do tego aby oddała się mu w opiekę. To właśnie ten ostatni element zniechęcił nas na dobre.

Po tańcach pojechaliśmy do Loboluyin gdzie wieczorem już tradycyjnie na dzieci czekało kino na świeżym powietrzu. Wioska zrobiła na nas wrażenie bardzo czystej i zadbanej, a mieszkańcy jak zwykle byli gościnni i życzliwi. Zmęczone trudami dnia, tuż po kolacji nieświadome zagrożenia poszłyśmy spać. Minęło może pięć minut, gdy naszą uwagę przykuł dziwny szelest na słomianym dachu. Po chwili śledztwa znalazłyśmy winowajcę. MYYYYYYSZ! Przerażone, z całym naszym dobytkiem wybiegłyśmy z chaty i mimo nieznajomości terenu co sił pognałyśmy w stronę jedynego bezpiecznego miejsca, które przyszło nam do głowy – naszego samochodu. Przekonane, że spędzimy w nim resztę nocy, ułożyłyśmy się wygodnie na siedzeniach i już prawie zasnęłyśmy (z wyjątkiem Moniki, która całkowicie obojętnie podeszła do sytuacji i smacznie spała w każdym miejscu, nawet na stojąco tuż przed chatką). Nasza euforia nie trwała długo, bo zostałyśmy okrążone przez mieszkańców i po długiej dyskusji z katechistą, wróciłyśmy do wioski, tym razem do innej chatki (bez myszy).  Tak poważna dla nas sytuacja okazała się powodem do żartów nawet dla małych dzieci, które wracając z nami do wioski udawały myszy chcąc nas wystraszyć.

Lekko niewyspani, po śniadaniu poszliśmy do małej wspólnoty chrześcijańskiej nazywanej „dżumija”(pisownia fonetyczna), w której odbyła się Liturgia Słowa i podzielenie, w czasie którego kolejny raz miałyśmy okazję do powiedzenia paru słów od siebie. Następnie wróciliśmy do wioski, gdzie w kaplicy miała odbyć się Msza Św. Eucharystia była trochę opóźniona, bo okazało się że złapaliśmy gumę. Wymiana opony była trudniejsza niż przypuszczaliśmy, ponieważ już na początku złamał się podnośnik. Dla Afrykańczyków nie był to jednak żaden problem, 2 patyki, paru mężczyzn i 10 minut później opona była zmieniona. Zaraz po wyjeździe mieliśmy okazję kolejny raz skorzystać z tego sposobu wymiany koła, bo ponownie złapaliśmy gumę.
W czasie Mszy Św. odbyło się uroczyste przywitanie nowonarodzonych dzieci, które kojarzyło się nam ze sceną z „Króla Lwa” (przywitanie Simby). Takie momenty są niezwykle radosne dla całej wspólnoty.

Po  powrocie zmęczeni prawie od razu zasnęliśmy.

Niedziela była bardzo aktywnym dniem. W czasie gdy w kościele odbywała się Msza Św. poprowadziłyśmy dla dzieci tzw. „Sunday school” czyli coś w rodzaju katechezy. Opowiedziałyśmy im historię o miłosiernym Samarytaninie, a następnie włączyłyśmy krótką bajkę, aby dzieci lepiej zapamiętały tę historię. Skoordynowanie grupy było nie lada wyzwaniem, bo dzieci było bardzo dużo i w różnym przedziale wiekowym (od jednego roku do lat 14). Metodą prób i błędów udało się zapanować nad tą wesołą gromadką. Nauczyłyśmy ich nawet dwóch polskich pieśni „Na jeziorze wielka burza” i „Mój Pan kocha mnie” razem  z choreorgafią. Byłyśmy bardzo dumne z siebie i dzieci, bo gdy wieczorem wyszłyśmy na spacer przybiegło do nas kilkoro i śpiewały nowo poznane utwory.

Po Mszy Św. razem z grupą młodych matek Santa Monica, pojechaliśmy do jednej z kaplic pod wezwaniem tej świętej  aby celebrować uroczystość Św. Moniki. Niestety na miejscu było tylko parę dzieci. Okazało się, że wszyscy dorośli poszli nad rzekę szukać złota. Wróciliśmy więc do Amakuriat, po drodze zatrzymując się na mały piknik. Młode matki okazały się być pełnymi wigoru i energii kobietami, a ich entuzjazm był zaraźliwy. Razem śpiewałyśmy, tańczyłyśmy i ogólnie bardzo sympatycznie spędziłyśmy czas.

Po dwóch tygodniach pobytu w Amakuriat i okolicach zauważyłyśmy, że Afryka to kontynent zupełnie inny od tego co znamy. Wszystko jest tutaj na opak. Kobiety budują domy, dbają o bezpieczeństwo rodziny, a mężczyźni w tym czasie pilnują krów ( czytaj leżą pod drzewem i patrzą przed siebie). To dziewczyny zapraszają chłopaków do tańca,  a bliscy przyjaciele (głównie mężczyźni ) chodzą trzymając się za ręce i obejmując. W domu są dwa łóżka, jedno ukryte za zasłoną dla mężczyzny aby w razie  napadu był bezpieczny (bo jak nam wyjaśniono, kobieta nie zostanie zabita). Łóżko kobiety znajduje się naprzeciwko wejścia, przy ognisku, tak aby całą noc mogła pilnować ognia. Średnia liczba dzieci w rodzinie tez nieco się różni od tego co znamy. Tutaj trójka dzieci to niewiele, podczas gdy w Polsce to już spora gromadka.

Turkana – 22-25/08

Właśnie wróciliśmy z czterodniowego pobytu w miejscowości Lodwar, niedaleko jeziora Turkana. Mieszkaliśmy u wspólnoty Komboniańskiej prowadzonej przez Meksykanina Rico. Turkana to nie tylko nazwa tego ogromnego akwenu wodnego, ale także plemienia zamieszkującego tamte tereny.  Mają ostrzejsze rysy twarzy niż Pokot i wyglądają jak typowi wojownicy (zwłaszcza kobiety). Różną się też fryzurą, kobiety mają irokezy zrobione z maleńkich warkoczyków, a mężczyźni noszą figlarne kapelutki. Wszystkie kobiety (nawet małe dziewczynki) mają na szyi ciekawą biżuterię, która przypomina kołnierz ortopedyczny zrobiony z korali.

Plemiona zamieszkujące tą część Kenii traktują krowę jako najcenniejsze zwierzę, „chodzący bank”. Czasem  mówi się nawet, że w hierarchii rodziny najpierw  jest mężczyzna, potem krowa a potem dopiero kobieta. I Pokot i Turkana uważają, że wszystkie krowy świata są ich własnością, co jest przyczyną konfliktów międzyplemiennych. Często są to bardzo poważne sytuacje, całe wioski są mordowane w odwecie za „skradzione bydło”.
Krowa jest także walutą przy zawieraniu małżeństw. Pan młody przed ślubem, musi oddać  ojcu swej wybranki odpowiednią ilość krów, często ustalaną na podstawie wyglądu wybranki. Niektóre z nas również zostały wycenione, także nasi rodzice mogą być zaskoczeni, gdy zamiast córki wróci kilkadziesiąt dorodnych krasulek.

Przejeżdżając przez miasteczka i wioski wzbudzaliśmy spore zainteresowanie.  Ludzie widząc nas wołali (pisownia fonetyczna) „hałaju Łazungu” czyli w wolnym tłumaczeniu „jak się macie białaski”. Dla niektórych (zwłaszcza dla małych dzieci) był to pierwszy raz kiedy widzieli białą kobietę, widać było ekscytację na ich twarzach.

Mimo, iż Turkana leży tylko 150km od Amakuriat, panuje tu zupełnie inny klimat. Amakuriat leży w górach, dni są ciepłe , ale w nocy temperatura spada nawet o kilkanaście stopni. W Turkana natomiast temperatura przez całą dobę jest wyższa niż 30 stopni Celsjusza(dowiedzieliśmy się, że tam jest teraz zima, więc latem jest jeszcze cieplej). Krajobraz jest typowo pustynny, drogi różnią się od tych w Polsce, nie ma asfaltu, jest tyko piasek i kamienie. Po kilku godzinach podróży po takiej drodze, często wracamy, poobijani i wykończeni. Jazda przypomina intensywny trening na siłowni połączony z sauną i solariumJ.

Podczas pobytu mieliśmy czas na odrobinę lenistwa nad jeziorem. W czterech słowach: słońce, palmy, woda i plaża.

Pierwszym niemiłym akcentem był prysznic z karaluchem, który wybrał naszą łazienkę na swój wakacyjny pobyt. Niestety panujący tam klimat przyciąga inne bardziej niebezpieczne okazy: JADOWITE PAJĄKI i SKORPIONY.  Powstał nawet suchar na ich temat.” Przychodzi karaluch do skorpiona i pyta – Jak myślisz, kto jest gorszy ja czy ty?. Na to skorpion bez zastanowienia odpowiada – Pająk! (ha ha ha)”. Żarty żartami, ale musiałyśmy spędzić 3 noce ze świadomością, że w każdej chwili paczka jadowitych przyjaciół może wpaść na imprezę. Dodatkowo na podłodze w łazience leżało tajemnicze jajo, którego nie tknęłyśmy przez kolejne 2 dni bojąc się, ze wykluje się  z niego mały smok. Dopiero interwencja męskiej części naszej grupy rozwiała nasze lęki. „ Tajemnicze jajo” okazało się być zwykłym kamieniem…

Ciekawym doświadczeniem było uczestnictwo w typowym turkańskim pogrzebie. Obrzędy są zbliżone do polskich, jednak wciąż panują tam plemienne zwyczaje. Jednym z nich jest chowanie zmarłego w obejściu domu. Przed zasypaniem piaskiem, na trumnę kładziono kamienie. Po usypaniu kopca na wierzch układa się znowu kamienie i wkłada się w ziemię cztery patyki, które oznaczają miejsce pochówku. Interesujący był też wygląd samej trumny, która była w cętki.

Pobyt w Lodwar był okazją do integracji z inną grupą wiekową niż dzieci. Jedno popołudnie spędziłyśmy na grze w siatkę, nogę i potem znowu w siatkę z tamtejszymi chłopakami. Imię Agnieszka okazało się być typowo indiańskie, a widząc czerwoną z wysiłku twarz naszej koleżanki i jej lekko skośne oczy, chłopcy nie mieli wątpliwości, że właścicielka tego imienia jest rdzenną mieszkanką Ameryki.

Niedziela-21/08

Dzisiejszego dnia znów podzieliliśmy się na 2 grupy. Pierwsza została a Amakuriat na uroczystej Mszy Św., a potem odwiedziła kaplicę w Napodo. Druga grupa pojechała za granicę z Ugandą odwiedzić tamtejszą wspólnotę Chrześcijan w Loborokoche. Kaplica jest tam dopiero w budowie, więc Msza Św. odbyła się pod drzewami. Była to wersja bardzo skrócona jak na warunki afrykańskie bo zaczęło rzęsiście padać i zbierało się na burzę.
Monika jako jedyna z nas nie miała jeszcze swojego imienia w Pokot, więc poprosiliśmy wspólnotę o nadanie go jej. Wybrali imię Czenangat, czyli urodzona w nocy.
Mimo, że tradycyjnie się przedstawiłyśmy, to i tak wszyscy wołali na nas Czerop, bo przyniosłyśmy deszcz. Po Eucharystii, zostaliśmy bardzo miło ugoszczeni, podano nam obiad i napoje orzeźwiające.

Tuż przed obiadem część naszej grupy (Agnieszka, Kasia i Ewelina) pojechała na 2 dni do wioski Lengorok. To był pierwszy raz, kiedy nocowaliśmy u miejscowej ludności, więc zapakowaliśmy wszystkie, według nas, niezbędne rzeczy (chusteczki nawilżane, płyn do dezynfekcji rąk, pastę i szczoteczkę do zębów) i razem z ojcem Maćkiem ruszyliśmy w drogę.
Bez wątpienia to były dwa dni pełne wrażeń.
Przed Lengorok odwiedziliśmy kaplicę w Katunataj. Na miejscu okazało się, że wszyscy poszli nad rzekę poić krowy, więc nie namyślając się długo dołączyliśmy do nich. „Rzeka” okazała się sporą kałużą o nieciekawym, błotnistym kolorze, w którym pływało krowie łajno. Katechista (osoba odpowiedzialna za wspólnotę, która organizuje i prowadzi modlitwy, dba o życie religijne w czasie nieobecności ojca) wyjaśnił nam, że z tego miejsca ludzie czerpią wodę nie tylko dla zwierząt, ale także wodę pitną!
Po wspólnej modlitwie przyszedł czas (to już chyba tradycja) na przedstawienie się i powiedzenie paru słów od siebie. Odkąd jedna z kobiet nadała nam tradycyjne imiona plemienia Pokot, zaczęłyśmy się nimi przedstawiać, co bardzo cieszy tutejsze wspólnoty, od razu czują się z nami bardziej związane. Wszystkie imiona nadawane dzieciom oznaczają czas, w którym coś się wydarzyło. I tak, nasze imiona to (pisownia fonetyczna):
Agnieszka – Czeroticz – urodzona, w czasie kiedy krowy wracały do zagrody; Ewelina – Czepto – urodzona w czasie kiedy w wiosce byli goście, Kasia – Czerop – urodzona w czasie, kiedy padał deszcz (imię bardzo popularne w porze deszczowej).
Modlitwa w Lengorok miała odbyć się następnego dnia, więc resztę popołudnia spędziliśmy na zabawie z dziećmi, które po początkowej nieufności traktowały nas jak swoje mamy, bawiły się, śmiały, ciągle było im mało. Ich rodzicielki były trochę zdziwione, że poświęcamy dzieciom tyle czasu, łaskoczemy je.
Na kolację podano nam znane już ugali z kapustą i kurczakiem. Kuchnia w wiosce jest bardzo szczególna, czasem można do niej wejść i nawet tego nie zauważyć. Kuchnia bowiem to trzy kamienie, na których kładzie się garnek a pod nim drewno i w sumie to tyle, jeśli chodzi o kuchnię…
Późnym wieczorem czekała na dzieci największa atrakcja, kino na świeżym powietrzu. Wszystkie z wielkim zainteresowaniem oglądały film „Jezus”, specjalnie przetłumaczony na język pokot. Noc spędziliśmy w tradycyjnym, plemiennym domu, nazywanym maniata. Spaliśmy na glinianych łóżkach, a rankiem budziło nas pianie koguta i meczenie kóz. Na śniadanie również zostaliśmy poczęstowani tradycyjnym „daniem” – herbatą z mlekiem i cukrem (wszyscy piją to jako śniadanie aby zapewnić sobie sprawność mózgu przez cały dzień).
Ciekawym doświadczeniem na takich wyjazdach do wiosek jest zawsze spotkanie z katechistami. Jako nieliczni mówią po angielsku, więc często tylko z nimi możemy zamienić więcej słów niż powitanie. Pytają nas o klimat w Polsce, czy studiujemy, jak wygląda życie w małżeństwie itp. Duże zainteresowanie (nie tylko wśród katechistów) budzi aparat ortodontyczny, który nosi Ewelina. Podczas pobytu w Legorok, jeden z katechistów był bardzo ciekaw, w jaki sposób zakłada się i ściąga aparat, czy można w nim normalnie jeść, jaki jest cel noszenia takiego cuda, i wreszcie ile kosztuje. Byli pod wrażeniem, że Ewelina już pracuje, a za zarobione pieniądze kupiła aparat i opłaca wizyty u ortodonty. Wydawało się nam, że zupełnie jasno wyjaśniłyśmy, że aparat nosi się dla zdrowia i urody. Jednakże, gdy skończyliśmy rozmowę, jeden z katechistów poprosił Agnieszkę (najmłodszą w naszym gronie, która dopiero zaczyna studia), aby po powrocie do Polski i ukończeniu edukacji koniecznie założyła sobie aparat, bo dzięki temu będzie….mądrzejsza i ładniejsza (chyba myśleli, ze aparat to rodzaj biżuterii). Następnie powinna wrócić do Afryki i wyjść za mąż. Hmmm….nie pamiętamy abyśmy wspominały, że aparat działa dobrze także na intelekt ale cała rozmowa rozbawiła nas do wieczora.
Następnego dnia czekało na nas jeszcze spotkanie i modlitwa ze wspólnotą z Lengorok. To co bardzo nas zaskoczyło ale i ucieszyło to niezwykła aktywność członków wspólnoty. Po wysłuchaniu Ewangelii każdy mógł podzielić się swoimi przemyśleniami, które katechista tłumaczył dla nas na angielski. To bardzo ciekawe, bo ci prości ludzie mieli bardzo głębokie spostrzeżenia na temat czytań.
Druga część grupy (Krysia, Monika i Tomek) wybrała się z ojcem Krzyśkiem do kaplicy w Sasak. Razem z katechistą Izaakiem odwiedziliśmy szkołę podstawową oraz pobliską wioskę. Ludzie przyjęli nas bardzo miło. Izaak zaprowadził nas do miejsca skąd tutejsi ludzie czerpią wodę. Po chwili wędrówki okazało się, że jest to wyschnięte koryto rzeki, gdzie często trzeba głęboko kopać aby wydobyć choć odrobinę wody. Gdy wróciliśmy do kaplicy zebrała się grupka ludzi. Po Eucharystii ojciec Krzysiek pobłogosławił przyniesione przez ludzi zbiory. Chwilę później byliśmy gotowi do drogi powrotnej. Wieczorem na misji czekała na nas miła niespodzianka. Brat Cezar przygotował dla nas typowe danie z Peru – lomo saltao w wersji kenijskiej: ziemniaki z mięsem guźca.

Kalodeke 18.08

Będąc w Amakuriat zabraliśmy się z ojcem Maćkiem do  jednej z najbardziej oddalonych kaplic misji Kalodeke. Była to okazja do poznania pracy misjonarza na terenach, gdzie ludzie dopiero poznają Chrystusa. Po drodze wstąpiliśmy do różnych kaplic. Przed jedną z nich czekała na nas gromadka dzieci. Okazało się, że w ciągu tygodnia niektóre z kaplic pełnią rolę przedszkola. W środku przywitał nas miejscowy nauczyciel, katechista o imieniu Thomas. Dzieci zaprezentowały nam swoją wiedzę: pochwaliły się znajomością angielskiego alfabetu, cyfr oraz wykonywania prostych działań matematycznych.
Gdy dotarliśmy na miejsce przed kaplicą zebrało się już kilka osób. Na początku dzieci patrzyły na nas nieufnie, z czasem jednak podchodziły coraz bliżej, śmiejąc się i bawiąc z nami. Katechistka Elizabeth zaprowadziła nas do pobliskiej wioski, która otoczona była ostrymi gałęziami chroniącymi przed dzikimi zwierzętami. W środku znajdowało się parę małych lepianek oraz zagrody dla kur i kóz.

W kaplicy w Kalodeke zebrani mogli obejrzeć film o życiu Jezusa w języku pokot. Jest to dla nich ważne, ponieważ to jedyny język jakim się posługują.
Następnie odbyło się Nabożeństwo Słowa, które dzięki katechistce mogło zostać przetłumaczone z języka suahili. Patrząc na zgromadzonych można było zobaczyć zarówno mamy z małymi dziećmi, jak i wojowników ubranych w tradycyjne stroje plemienia Pokot.

W drodze powrotnej naszą uwagę przykuł widok młodego mężczyzny idącego z dwójką małych dzieci. W kulturze Pokot nie jest to spotykane, ponieważ dziećmi zajmują się kobiety. Do domu wróciliśmy po zachodzie słońca.

W drodze do Amakuriat 17.08

W środę rano wyjechaliśmy do misji w Amakuriat. Po 5 godz jazdy po dość wyboistej drodze dojechaliśmy na miejsce. Po obiedzie mieliśmy okazję zobaczyć miejscowy targ. Wygląda on podobnie jak u nas, raz w tygodniu ludzie zjeżdżają się z różnych stron Kenii, a nawet z Ugandy, żeby kupić lub sprzedać swoje produkty. Na rozłożonych foliach ludzie wykładali swój towar. Można tam było znaleźć wszystko co miejscowym ludziom może być potrzebne m.in. buty, ubranie, chusty, owoce, warzywa.
Tym, co zwróciło naszą uwagę było wiele identycznych par butów, różniły się one tylko rozmiarami. Zachwycały one swoją prostą i brakiem różnorodności. W Polsce buty kupuje się myśląc przede wszystkim o ich kolorze, kroju czy marce, a tutaj wygląd nie ma znaczenia.
Idąc dalej zauważyliśmy siedzących ludzi pod drzewem, którzy sprzedawali liście mirry. Jeden z braci ze wspólnoty kombonianów, br. Cezar, wytłumaczył nam, że roślina ta wywołuje halucynacje oraz eliminuje poczucie głodu. Pomimo ogromnej szkodliwości dla organizmu dostęp do tego nie jest zabroniony i można to bez problemu kupić.
(Widok białych ludzi wzbudził zainteresowanie.)

W drodze powrotnej odwiedziliśmy szkołę podstawową, po której oprowadziły nas uczennice. Mieliśmy okazję zobaczyć jak wygląda ich szkolne życie, gdzie mieszkają i uczą się oraz dowiedzieć się z jakimi borykają się problemami.

Dzień zakończyliśmy poznając wspólnotę sióstr kombonianek, które wraz z dwoma lekarkami z Włoch przyszły nas przywitać.

Centralnym wydarzeniem  tego dnia była wizyta w kaplicach, gdzie grupa katechumenów, przyjmowała się do przyjęcia sakramentu chrztu i Komunii Św.

Podzieliliśmy się na 2 grupy i pojechaliśmy do wiosek.

W obu przywitano nas bardzo ciepło i życzliwie. Po Mszy Św. , w czasie której uczniowie wykonali tzw. „pierwszy krok” – wywołanie po imieniu każdej osoby a następnie położenie rąk na głowie przez kapłana.

Po Eucharystii była czas na integrację i zabawę.

W jednej z wiosek zostaliśmy poczęstowani ugali z sukumawiki –  tradycyjnym daniem przygotowywanym na ognisku. Ugali to mąka kukurydziana ugotowana na wodzie a sukumawiki to rodzaj zielonego warzywa liściastego przypominającego w smaku szpinak i kapustę. Jedliśmy wszystko palcami więc przed i po posiłku podano nam też wodę do obmycia rąk. Do picia mieliśmy świeże mleko prosto od krowy.

Druga grupa w tym czasie integrowała się z dziećmi. Na początku nieśmiali, zachęceni przez Ojca Krzysztofa, który zaczął nieporadnie odtwarzać ich tańce, otworzyli się, zaczęli uczyć nas swoich tradycyjnych zabaw, tańców, chcieli robić sobie z nami zdjęcia. Wieczorem zaczęło zbierać się na deszcz więc bardzo niechętnie pożegnaliśmy się z wszystkimi i wróciliśmy do Kacheliby.

Poniedziałek rozpoczęliśmy Eucharystią.

Po śniadaniu spędziliśmy trochę czasu na rozmowie z Ojcem Maćkiem – Kombonianinem  z Tarnowa , który od półtora roku przebywa na misji w Amakuriat.

Przed obiadem pojechaliśmy do szkoły średniej z internatem Saint Bakhita dla dziewcząt, w której uczy się ok. 150 uczennic. Po drodze przejeżdżaliśmy przez koryta wyschniętych rzek(pomimo pory deszczowej) . Po południu odwiedziliśmy drugą szkołę średnią dla dziewcząt – im. Świętej Trójcy.

Wszystkie szkoły średnie w rejonie posiadają internat, w którym mieszkają uczniowie, nawet Ci z okolicy, bo wtedy jest większe prawdopodobieństwo, że zjawią się na lekcji, a nie zostaną wysłani przez rodziców do pasienia kóz albo innych robót domowych. Jednakże wciąż istnieje niebezpieczeństwo, że dziewczyna zostanie „wykradziona” przez rodziców, bo akurat znalazł się ktoś, kto chce się z nią ożenić i ma wystraczająco dużo krów, żeby zapłacić za żonę.

Szkoły są płatne i drogie jak na warunki afrykańskie (ok. 2000zł rocznie). Często rodzice nie płacą za edukację i mają długi w szkole, wtedy nawet jeśli uczeń skończy wszystkie klasy liceum, nie zostanie dopuszczony do matury a wtedy nie ma szans na dalszą edukację. Rodzice nie płacą, bo zazwyczaj nie mają na to pieniędzy, często jednak po prostu nie doceniają roli i wagi edukacji w przyszłości ich dzieci, zwłaszcza córek.

Dziewczyny często mają aspiracje i marzenia, chcą się uczyć, studiować. Jednakże wciąż najbardziej akceptowalna rola kobiety w społeczeństwie to rola matki i żony. W czasie spotkań w obu szkołach, uczennice miały okazję zadać nam  pytania o nasze życie w Polsce. Pytały czy studiujemy, mamy chłopaków i jak godzimy jedno z drugim. Było widać, że pogodzenie edukacji i zbycia domowego to dla wielu bardzo ważny dylemat.

Było też parę śmiesznych sytuacji. Jedna z dziewczyn zapytała, czy mamy w Polsce wymiona. Na początku byliśmy zdezorientowani i chcieliśmy delikatnie uchylić się od odpowiedzi, bo to dosyć specyficzne pytanie (niektórzy zaczęli w głowie rysować sobie obraz krowy i już liczyli te wymiona). Dopiero po chwili okazało się, że pytano nas o plemiona…