Archive for 10 września, 2012


Trwająca blisko 2,5 godziny msza święta otworzyła kolejny dzień w Abor. Czas ten upłynął w oka mgnieniu. Nawet tutejsze dzieci nie miały kłopotu z „wytrwaniem” w zainteresowaniu – ciekawie wypowiedziane kazania, połączone z afrykańską muzyką, dodały eucharystii polotu i animuszu. Wszystko zresztą było tu jakieś inne, nietuzinkowe i nieszablonowe. Nawet ubiór tutejszych mieszkańców robił wrażenie. Okazuje się, można się modlić długo i żarliwie.

Tuż po obiedzie czekał już na nas autokar. Wraz z grupą niespełna stu dzieci wyruszyliśmy nad ocean – jak wiele sprawiło im to radości, nie sposób opisać. Ogromne fale oraz silny prąd, a także złocista plaża, były bodźcem do świetnej zabawy dla wszystkich – i młodszych, i starszych. I znów granice „wizualne” fantastycznie udało się zatrzeć. Nie było mowy o jakichkolwiek podziałach – Polacy, Ghanijczycy, a także obywatele Środkowej Afryki znów stanowili jedność, jak gdyby żadnych różnic pomiędzy nimi nie było.

Chrześcijaństwo jednoczy. Zwalcza dystans i przełamuje mury. Przekonujemy się o tym już od pierwszego dnia. Dzięki temu cel naszej misji staje się jeszcze bardziej wyrazisty, a to, co robimy, nadaje sens naszemu istnieniu. Nie będzie to trwać wiecznie – przyjdzie czas, aby spakować się i ruszyć dalej w trasę, ale fantastyczne przeżycia pozostaną na długo.

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

Reklama

W Afryce gorąco, ale nie parno – rozpościerające się na niebie chmury gwarantują chwile wytchnienia od upałów. Można spokojnie popracować na miejscu, ale i wypuścić się w dzikie rejony Ghany. Grupa medyczna w osobach Moniki, Magdy, Eli, a także wyjątkowo Tomasza, postanowiła zostać w „In my Father’s house” i przeprowadzić dla mieszkańców internatu szkolenie z zakresu higieny. Nauka poprawnego mycia rąk z pozoru wydawała się banalna i śmieszna. Nasi afrykańscy przyjaciele z początku patrzyli na nią z przymrużeniem oka, ale już po kilku chwilach zaangażowali się w tę zabawę. Było więc i radośnie, i pożytecznie :).

Pozostałe osoby – Asia, Gosia, Kamil i Artur, wsiadły na rowery, i ruszyły wgłąb Abor, a także innych wiosek, których nazw nie sposób zapamiętać. Taniec 20-osobowej rodziny afrykańskiej połączony ze śpiewem w jednym ze skansenów kosztował 5 cedi (ok. 7,50 złotych), ale tylko w wyniku nieporozumienia – domownicy nie chcieli od nas pieniędzy, a jedynie modlitwy za chorego członka rodziny. Na modlitwę również więc przyszedł czas, w zamian za co otrzymaliśmy najbardziej tradycyjną nagrodę, czyli „waka-waka” w oryginalnym afrykańskim wydaniu. Really impressing!

Po obiedzie sytuacja wyglądała podobnie – medycy pozostali w ośrodku, reszta – tym razem już z migrującym z grupy do grupy Tomaszem, ruszyła w teren. Medycy postanowili zgłębić podstawy tutejszego języka Ewe (już łatwiej chyba byłoby się nauczyć chińskiego…), pozostali odwiedzili wioskę położoną nieopodal „In my Father’s house”. Spotkali tam Angelę – uroczą, młodą Ghanijkę, która znakomicie odnalazła się w roli przewodnika, a przy tym utwierdziła nas w prostym przekonaniu – ludzie tutaj są niesłychanie (NIESŁYCHANIE!) życzliwi i otwarci.

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.